10 biznesów dla prawdziwego faceta
Pomarzyć dobra rzecz, ale zrealizować marzenie – jeszcze lepsza. Także to o własnej firmie. W końcu praca na etacie, nawet w oparciu o bezterminową umowę o pracę, jest tylko złudną stabilizacją… Najpewniejszym pracodawcą jest dla siebie każdy z nas. A chyba nie ma mężczyzny, który nie pragnąłby zapewnić bezpieczeństwa finansowego sobie i swojej rodzinie.
W artykule opisujemy jak otworzyć i z sukcesem prowadzić:
- Barbershop
- Szkołę kick boxingu
- Wypożyczalnię samochodów
- Siłownię
- Lokal z wiśniówką
- Sklep z piwem
- Browar kontraktowy
- Tartak
- Firmę stolarską
- Staw hodowlany
Zakład barberski
Salonów fryzjerskich dla mężczyzn, które specjalizują się w pielęgnacji brody, wąsów i strzyżenia włosów dziś jest coraz więcej. Maciej Mężyński, założyciel Warszawskiego Golibrody, jednego z pierwszych barber shopów w Polsce, przekonuje, że miejsc, które profesjonalnie zajmują się barberingiem, jest niewiele w kraju.
– Barbering to nic innego jak męskie fryzjerstwo. Te usługi były świadczone i przed wojną, i po niej. Ale na przestrzeni lat fryzjerstwo męskie i damskie się zatarło. Fryzjerzy, którzy byli fryzjerami damskimi, zaczęli świadczyć usługi także dla mężczyzn i odwrotnie – tłumaczy Maciej Mężyński.
Właściciel Warszawskiego Golibrody fryzjerstwem zajmuje się od 23 lat.
– Moja mama jest fryzjerką od 50 lat. Po szkole bywałem u niej w salonie i z nudów zamiatałem włosy, bawiłem się narzędziami. Od 10. roku życia nie chciałem robić nic innego. Będąc już w szkole fryzjerskiej, bardziej mi się podobało fryzjerstwo męskie, i właśnie w tym kierunku podążyłem – mówi Maciej Mężyński.
Trudni do podrobienia
Maciej Mężyński zaznacza, że profesjonalnego barbera nie jest trudno rozpoznać.
– Przede wszystkim w barberingu stosuje się specjalistyczne techniki pracy oraz sprzęt. Tego z pewnością nie zobaczymy w zwykłych salonach fryzjerskich – dodaje Maciej Mężyński.
Właściciel Warszawskiego Golibrody zaznacza, że obecnie jest bardzo trudno o dobrych pracowników.
– Warszawskiego Golibrodę otworzyłem pięć lat temu. Na samym początku pracowałem sam po 14 godzin dziennie, przyjmowałem dwudziestu paru klientów dziennie, a drugie tyle odsyłałem do domu. Czas oczekiwania do mojego salonu wynosił 6-8 tygodni. Z czasem sukcesywnie zwiększałem liczbę pracowników – mówi Maciej Mężyński.
Barberzy to wymarłe rzemiosło, które dopiero od niedawna rodzi się na nowo. Aleksander Sadovsky, właściciel The Sadovsky BarberShop rok temu zdecydował się na otwarcie salonu barberskiego w Rzeszowie właśnie dlatego, że usługi tego typu okazały się niszowe w tym mieście.
– Szybko po przeprowadzce do Rzeszowa okazało się, że nie mam miejsca, w którym mógłbym się profesjonalnie ostrzyc. Nie mogłem znaleźć profesjonalnego barbera, zatem o konkurencji nie było mowy. Właśnie wtedy zdecydowałem się przełożyć swoje doświadczenie na własny biznes. Jak widać, nisza związana z profesjonalnym fryzjerstwem męskim jest ogromna, a potencjał jeszcze większy. Usługi oferowane w salonach damsko-męskich nie są wykonywane z taką dbałością, jak w salonach barberskich, dlatego zapotrzebowanie na profesjonalnych barberów ciągle rośnie – mówi Aleksander Sadovsky. – Szkoły fryzjerskie są dziś mało profesjonalne. Dlatego tak dużą wagę przywiązujemy do szkolenia przyszłych barberów. Prowadzimy kurs, który trwa dwa miesiące (225 godzin) – dodaje.
Właściciel The Sadovsky BarberShop, zanim otworzył salon barberski, przez pięć lat zajmował się rozwojem innej sieci usług barberskich na terenie Ukrainy.
– Pasja do barberingu została i postanowiłem przenieść ją na rynek polski. Teraz staram się rozwinąć sieć salonów barberskich. Szukamy przedsiębiorców zainteresowanych inwestycją w ten biznes przede wszystkim w miastach powyżej 50 tys. mieszkańców. Jeden biznesmen może otworzyć w takim mieście nawet trzy salony. Docelowo chcemy mieć 50 placówek w całej Polsce, a później rozszerzyć zasięg na inne kraje w Europie – dodaje Aleksander Sadovsky.
Salon z klimatem
Wyróżnikiem jest także wystrój salonów barberskich.
– Wnętrze Warszawskiego Golibrody nawiązuje do moich zainteresowań, czyli historii przedwojennej Warszawy. Pełno tu zdjęć i przedmiotów z tamtych czasów. Krzesła dla klientów są antykami z powojennych kin warszawskich. Nieraz czytam w komentarzach na naszej stronie, że klienci sugerują innym, aby przyszli do nas kilka minut wcześniej przed usługą. Wtedy będą mieć szansę spokojnie pooglądać zdjęcia i antyki w naszym lokalu – mówi Maciej Mężyński.
Andrzej Tokarski, właściciel Sztos Barber, również przywiązuje wielką wagę do wystroju wnętrza swoich salonów.
– Postawiliśmy przede wszystkim na naturalne materiały i prostotę samego wykończenia. Każdy klient, który odwiedza nasz salon, jest częstowany whisky. W zwykłych salonach drażniło mnie to, że nie było nawet prasy dla mężczyzn. W Barber shopach dbamy o każdy detal. Obecnie mamy 12 punktów własnych i sześć franczyzowych, które urządzone są właśnie w takim stylu – dodaje Andrzej Tokarski.
Właśnie ze względu na klimat, ale i profesjonalne usługi strzyżenia i pielęgnacji, barber shopy zyskują na popularności wśród mężczyzn. A jak wiadomo, zadowolenie klienta ma korzystny wpływ na zyski z biznesu.
Szkoła kick boxingu
Jeszcze kilkanaście lat temu osoby, które chciały trenować sztuki walki, nie miały wielkiego wyboru. W ofercie szkół przeważały przede wszystkim karate i judo. Dziś wybór jest ogromny: boks tajski, aikido, krav maga, MMA oraz kick boxing. Każda dyscyplina ma wiele do zaoferowania i grono wiernych fanów, ale to zmieniająca się moda w dużym stopniu decyduje, które zajęcia są akurat najbardziej oblegane.
– Sztuki walki zawsze były popularne. Ale kick boxing przebił się jako nowoczesny sport. Sporo umiejętności trzeba wytrenować, dlatego ta dyscyplina uchodzi za uniwersalną. Przez ostatnie kilka lat właśnie kick boxing jest na czele sportów, w które angażują się amatorzy. Uczy on pewności siebie, wykształca umiejętność obronny – to połączenie sprawia, że kick boxing dziś jest jednym z popularniejszych sportów – mówi Piotr Siegoczyński, założyciel szkoły kick boxingu Kick Center.
Klienci, którzy interesują się konkretnym sportem, częściej wybierają ukierunkowaną na jeden styl walki placówkę. Jak się okazuje, i dzieci, i mężczyźni i kobiety chętnie uczęszczają na tego typu zajęcia. Nierzadko zdarza się, że osoby, które od lat trenują sztuki walki, decydują się na otwarcie własnej szkoły. Jak to wygląda w przypadku kick boxingu?
Sport dla wszystkich
Sztuki walki od wielu lat cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem. Duża w tym zasługa rosnącej świadomości Polaków na temat korzyści płynącej z aktywności fizycznej. W treningach nie chodzi bowiem tylko o przyswajanie metod przyjmowania ciosów. Równie istotne są pozyskanie umiejętności samokontroli i samoobrony, poprawa wydajności organizmu oraz redukcja poziomu strachu. To sprawia, że sporty walki coraz częściej trenują kobiety i dzieci.
Piotr Siegoczyński, który w 1994 roku założył szkołę kick boxing w Warszawie, zwraca uwagę, że na przestrzeni 10 ostatnich lat szkół tego typu pojawiło się znacznie więcej.
– Często bywa, że wprawieni uczniowie, po latach praktyki, zakładają swoje własne placówki. Jeszcze 10 lat temu konkurencja nie była duża. Dziś obserwujemy spore zainteresowanie. Przez lata krążyła opinia, że kick boxing może być za twardym sportem. Zbyt kontuzjogennym i najmniej odpowiednim dla kobiet i młodszych. Ale nic bardziej mylnego. Znaczną część naszych kursantów stanowią kobiety i młodzież w wieku 10-14 lat. U dzieci treningi są krótsze i bardziej ogólnorozwojowe – dodaje właściciel Kick Center.
Najpierw trening, potem biznes
Zazwyczaj na otwarcie szkoły sztuk walki decydują się doświadczeni instruktorzy, którzy stoczyli niejedną walkę i przeszkolili setki kursantów. Ich znajomość branży oraz wiedza na temat oczekiwań klientów sprawiają, że łatwiej im stworzyć miejsce, które przyciągnie miłośników sportów walki oraz osoby, które dopiero raczkują na tym polu.
– Szkołę Kick Center założyłem 25 lat temu na warszawskim Ursynowie. Ale zanim to się stało, byłem zawodnikiem kick boxingu. Po latach treningów pojawił się pomysł na stworzenie sekcji samodzielnej. Najczęściej na otwarcie własnej szkoły decydują się byli zawodnicy. Czasami zdarza się tak, że to są osoby zainteresowane sportem, po studiach AWF – mówi Piotr Siegoczyński.
Przewagą właściciela-trenera nad osobami niemającymi nic wspólnego ze sportem jest dobra znajomość branży. To duże ułatwienie przy wyborze pracowników. Zdaniem Piotra Siegoczyńskiego, połączenie roli właściciela placówki i instruktora to przepis na sukces, zwłaszcza jeśli szkoła ma charakter lokalny i kieruje ofertę do okolicznych mieszkańców.
– Zatrudnienie trenerów generuje koszty. Ale o dodatkowym wsparciu w prowadzeniu działalności powinniśmy myśleć w miarę rozwoju biznesu i powiększania się grupy stałych klientów. Nie można też zapominać o odpowiednim pomyśle na realizację projektu oraz skalkulowaniu kosztów – dodaje Siegoczyński.
Instruktor z doświadczeniem
Doświadczony właściciel-trener to gwarancja sukcesu i wizytówka szkoły. Potwierdzeniem profesjonalizmu, robiącym niemałe wrażenie na kursantach, będą nagrody i dyplomy zdobyte przez właściciela szkoły, ale i zatrudnionych trenerów. Jednak nawet doświadczony instruktor nie jest w stanie poprowadzić zajęć całkiem samodzielnie. Potrzebna jest mu doświadczona i wykwalifikowana kadra.
– Bez specjalistycznej wiedzy ciężko by było prowadzić zajęcia. Bardzo przed tym przestrzegamy. W Polskim Związku Kick Boxingu wszyscy trenerzy muszą być licencjonowani oraz muszą mieć ukończone odpowiednie kursy – przynajmniej instruktora lub trenera. Doświadczenie pedagogiczne jest niezwykle istotne. Staramy się również doszkalać trenerów, wysyłając na specjalistyczne kursy. Rodzic, który zapisuje dziecko, powinien w pierwszej kolejności sprawdzić wykwalifikowanie kadry – dodaje Piotr Siegoczyński.
Wynagrodzenie trenera zależy od jego doświadczenia, ale nie tylko.
– Są trenerzy, dla których prowadzenie zajęć z kick boxingu stanowi tylko dodatkowy zarobkiem. Średnia stawka za godzinę z trenerem wynosi 80 zł. Jeśli zaś chodzi o w pełni zaangażowanych instruktorów, którzy prócz zajęć wyjeżdżają na zawody, to ich zarobki wynoszą od 2 tys. zł miesięcznie wzwyż – mówi Piotr Siegoczyński.
Zanim jednak właściciel szkoły zacznie uczyć kursantów, powinien znaleźć lokal, w którym będzie się ona mieściła. Im większy lokal, tym inwestycja będzie się zwiększać. Idealnym i najtańszym rozwiązaniem jest adaptacja własnego lokalu, jednak mało kto dysponuje pomieszczeniem o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych. Inną opcją jest najem miesięczny lub na godziny. W Warszawie wynajem na godziny to koszt ok. 120 zł wzwyż, z kolei regularny czynsz za lokal na wyłączność może wynosić nawet kilkanaście tysięcy złotych, co oczywiście jest uzależnione od lokalizacji. Na największą frekwencję mogą liczyć szkoły zlokalizowane w centrum, ale także przy środkach komunikacji miejskiej. Nie jest to jednak regułą. A ile wynosi optymalny metraż na szkołę kick boxingu? Mieści się w przedziale od 250 m2 do 300 m2. Resztę należy przeznaczyć na szatnię damską i męską, korytarz z miejscami do siedzenia, łazienki i biuro. Warto mieć również magazyny na sprzęt i środki czystości. To, ile sal treningowych znajdzie się w szkole, to kwestia indywidualna.
Każda sala ćwiczeń musi być odpowiednio wyposażona. Kluczowym elementem są materace rozłożone na podłodze oraz worki treningowe, ciężarki itp.
– Osoba, która chce założyć własną szkołę, musi się liczyć z wydatkiem na sprzęt sportowy w wysokości mniej więcej 20 tys. zł. Oczywiście, chyba najlepszym rozwiązaniem jest sukcesywne nabywanie oprzyrządowania wraz z rozwojem placówki. Nie powinniśmy także zapominać o ubezpieczeniu. To stosunkowo niewielki koszt, w skali roku wynosi ok. 1 tys. zł, a zapewnia bezpieczeństwo – podkreśla Piotr Siegoczyński.
Wypożyczalnia samochodów
Rafał Wojewódzki przed 2011 rokiem był współwłaścicielem i członkiem zarządu dużej spółki, zajmującej się akwizycją Otwartych Funduszy Emerytalnych (OFE).
– To była struktura sprzedażowa, w ramach której na terenie całego kraju zatrudnialiśmy 130 osób – opowiada Rafał Wojewódzki.
Jednak w 2012 roku w wyniku decyzji politycznych, rynek akwizycji OFE został zamknięty.
– Stanąłem wtedy przed problemem zagospodarowania pozostałego po spółce majątku, na który składały się m.in. trzy palety komputerów, dziesiątki telefonów i kilkanaście samochodów – wspomina Rafał Wojewódzki.
Dodaje, że z tego wszystkiego najważniejsze były samochody, które bez pracy generowały spore koszty. Przypomniał sobie wtedy, jak trudne bywało wynajęcie dobrego auta w rozsądnej cenie.
– Wiedziałem to z własnego doświadczenia, bo w sytuacjach awaryjnych często korzystałem z usług wypożyczalni. A że skala naszych działań w projekcie OFE była bardzo duża, to i problemów z samochodami nie brakowało – opowiada Rafał Wojewódzki.
W 2013 roku razem z żoną Anną otworzył wypożyczalnię samochodów. Na początku to była jednoosobowa działalność. Właściciele we dwójkę zajmowali się nią sami.
– Start był trudny, na nasze życzenie. Nie chcieliśmy naśladować innych wypożyczalni, tylko zależało nam na wypracowaniu własnych standardów i procedur, oczywiście lepszych i bardziej skutecznych niż te, które miały inne firmy działające na rynku – mówi Rafał Wojewódzki.
Na głęboką wodę
W 2015 roku uznali, że są gotowi do utworzenia pierwszego zewnętrznego oddziału. Wtedy powołali spółkę Car For You.
– Jeszcze w tym samym roku uruchomiliśmy pierwszy oddział w Olsztynie – wspomina Rafał Wojewódzki.
W 2016 roku spółka zaczęła się szybko rozwijać. Powstała placówka zrzeszona w Płocku, która okazała się sukcesem. To zachęciło jej właściciela do otwarcia kolejnych oddziałów: w Kutnie, we Włocławku, w Gostyninie, Łodzi i Siedlcach.
– To był naprawdę pracowity rok, do tego stopnia, że musieliśmy wstrzymać nabór kolejnych przedsiębiorców, a prace przy powstających oddziałach zajęły nam sporą część 2017 roku – mówi Rafał Wojewódzki.
Obecnie firma ma 16 placówek, z czego dwie własne i 14 zrzeszonych.
– Są też plany na kolejne. Co rok chcemy otwierać między 15 a 20 nowych. Najbardziej pożądane są wszystkie miejscowości z liczbą mieszkańców powyżej 90 tys. Ale wytypowaliśmy też niektóre miasta, mające ponad 50 tys. mieszkańców, gdzie naszym zdaniem Car For You też się sprawdzi. Oczywiście, to są tylko założenia i jeżeli trafi do nas ktoś z mniejszej miejscowości, ale z ciekawym biznesplanem, jesteśmy otwarci na współpracę – zapewnia Rafał Wojewódzki.
Jego zdaniem, otwarcie sieciowej wypożyczalni samochodów dużo bardziej się opłaca niż działanie na własną rękę.
– Trudno oszacować, ile trzeba zainwestować w takim wypadku, ale z nami na pewno mniej niż samodzielnie. To zależy od tego, czy inwestor chciałby zainwestować własne środki, czy wspomóc się kredytem, czy posiada swój plac, czy też będzie musiał go wynajmować, jak dużą flotą aut chciałby dysponować. Opcji jest wiele. Na samym ubezpieczeniu samochodu, a wypożyczalnie podlegają specjalnym polisom, partner może u nas zaoszczędzić od 4 do 11 tys. zł na aucie rocznie – zapewnia Rafał Wojewódzki.
Aby nawiązać współpracę z Car For You, potrzebne będzie od 40 do 100 tys. zł.
– Każdy przypadek należy jednak rozpatrywać indywidualnie. Oczywiście, przy inwestycji rzędu 40 tys. zł niezbędne jest bardzo duże osobiste zaangażowanie inwestora, ale i takie oddziały udawało nam się otwierać – twierdzi Rafał Wojewódzki.
Oprócz gotówki, właściciel sieci wymaga tylko prowadzenia własnej działalności gospodarczej w dowolnej formie i dysponowania wolnym czasem.
– Trzeba też lubić pracę z ludźmi i nie bać się wyzwań – dodaje Rafał Wojewódzki.
Najczęściej, typowy oddział startuje z flotą około ośmiu samochodów. Auta przeważnie są leasingowane. W skład floty wchodzą zarówno samochody nowe, jak i używane. Dzięki temu partnerzy mogą zaspokoić różnorodne potrzeby klientów.
– Zakładamy, że obroty po 3-6 miesiącach powinny ustabilizować się na poziomie od 13 tys. zł do 20 tys. zł. Osiągnięcie górnego pułapu jest sygnałem, że należy rozbudować flotę o kolejne auta – mówi Rafał Wojewódzki.
Konkurencyjny rynek
Na rynku wypożyczalni samochodów jest dosyć tłoczno. Ale mimo to wypożyczalnie nie narzekają na brak zainteresowania. Rynek rośnie co rok o kilka procent.
– Myślę, że nie ma już łatwych rynków i to samo dotyczy naszej branży. Dużo się na naszym podwórku dzieje. Wiele nowych wypożyczalni powstaje, ale sporo też upada. Najczęstszą przyczyną porażek jest brak odpowiedniego know-how. Bez tej wiedzy optymalizacja procesów w organizacji jest niemożliwa. Błędy mszczą się niepotrzebnymi kosztami i jeżeli powtarzają się zbyt często, ostatecznie prowadzą do plajty, dlatego warto skorzystać z doświadczenia kogoś, kto już wyrobił sobie markę na rynku – mówi Rafał Wojewódzki.
Jego zdaniem, problemem są bankrutujące wypożyczalnie. Świadome nieodległego upadku zaniżają ceny, schodząc poniżej poziomu rentowności – byleby przetrwać kolejny dzień.
– Oczywiście, nie mogą robić tego wiecznie, ale statystycznie zawsze jakaś wypożyczalnia w regionie może być w fazie upadku. Proces więc trwa, doprowadzając do plajty kolejnych wypożyczalni – mówi Rafał Wojewódzki.
Jednocześnie perspektywy rozwoju dla wypożyczalni aut są dobre. Polacy są coraz bardziej mobilni i wciąż rodzą się nowe potrzeby na wykorzystanie samochodów.
– Na przykład jest spore zainteresowanie firm, jeśli chodzi o floty awaryjne – mówi Rafał Wojewódzki.
Dodaje, że z usług Car For You najczęściej korzystają osoby, które nie posiadają stałego dostępu do auta, ale nie tylko. Mogą to być zarówno ludzie podróżujący służbowo, jak też całe rodziny korzystające z wakacyjnego odpoczynku.
– Niejednokrotnie są to osoby posiadające prywatnie małe, miejskie samochody, z których korzystają na co dzień, a w okresie urlopowym pragną podróżować wygodnie i w większym gronie. Popularny jest też wynajem samochodu na dłuższy okres, w kryzysowych sytuacjach, takich jak awaria czy uszkodzenie własnego auta. Służymy także pomocą przy wszelkich, uroczystościach na przykład ślubach i weselach – opowiada Rafał Wojewódzki.
Otwieramy siłownię
Łukasz Dojka wyjechał z rodzicami do Stanów Zjednoczonych, gdy miał 16 lat. Już wówczas interesował się kulturystyką. Przez rok trenował samodzielnie w piwnicy w domu.
– Byłem najniższy i najchudszy w klasie. Trenowałem, żeby mieć bardziej sportową sylwetkę – wspomina Łukasz Dojka, właściciel sieci klubów Xtreme Fitness Gyms.
Dorabiał sobie wówczas w sklepie spożywczym, układając towar na półkach. Był pod wrażeniem, jak wyglądają kluby fitness w Stanach Zjednoczonych i za cel postawił sobie, że zdobędzie w jednej z nich pracę.
– Odważnie podszedłem do menedżera siłowni i zapytałem, czy znajdzie się u niego dla mnie jakaś praca. Wówczas jeszcze nie mówiłem nawet płynnie po angielsku. Dał mi szansę. Zaczynałem od utrzymywania porządku w lokalu, odkładałem ciężary, hantle na miejsce. A po skończonej pracy – trenowałem w profesjonalnym miejscu – opowiada Łukasz Dojka.
Sytuacja zmieniła się, gdy klub będący częścią dużej sieci odwiedził jej właściciel.
– Miałem okazję wówczas z nim porozmawiać. I to był pierwszy raz, kiedy pomyślałem, że też chciałbym mieć własną sieć klubów fitness – wspomina.
Na początek Łukasz Dojka zrobił kurs trenerski i zaczął sprzedawać pakiety treningów personalnych. Podpatrywał najlepszych, jeździł na szkolenia, uczył się angielskiego. I szybko się okazało, że jest bardzo dużo chętnych na jego treningi.
– Tylko że o ile lubiłem sprzedawać pakiety, to trenować już dużo mniej. Podopieczni chcą mieć szybkie efekty, a nie tędy droga. Dlatego wolałem skupić się na sprzedawaniu. Szło mi to naprawdę dobrze – mówi Łukasz Dojka.
Ze Stanów Zjednoczonych właściciel Xtreme Fitness przeniósł się do Londynu, gdzie zaproponowano mu pracę sprzedawcy w klubie fitness. Wówczas zastanawiał się, czy nie otworzyć już własnego, w rodzinnym kraju, ale uznał, że to zbyt wcześnie. Polska dopiero wchodziła do Unii Europejskiej. Praca w londyńskim klubie owocowała w sukcesy, Dojka szybko awansował ze szczebla na szczebel. Zarabiał nieźle i inwestował w nieruchomości. Ale z tyłu głowy wciąż miał plan otwarcia własnego klubu fitness.
– Aż w końcu pomógł mi przypadek. Byłem akurat z rodziną na wakacjach w Polsce w Tarnowie i jadąc na lotnisko, zauważyłem ogłoszenie: „wynajmę lokal”. Lokal znajdował się w atrakcyjnym miejscu, przy głównej ulicy. Niemal idealny, choć nieduży bo miał zaledwie 300 m2. Na dodatek czynsz był atrakcyjny. Blisko było duże osiedle – opowiada Łukasz Dojka.
Podpisał umowę najmu. Kupił sprzęt do klubu. Zatrudnił sąsiadów, kuzynów, bo wiedział, że przez krótki czas będzie musiał prowadzić biznes zdalnie. Zależało mu więc na osobach, którym może zaufać. To był 2012 rok. Klub szybko zyskiwał na popularności. Wyróżniał się na tle konkurencji. Większość działała tylko do godziny 18.00, Xtreme Fitness od 6.00 do 23.00. Poza tym miał bardzo konkurencyjną cenę karnetu open – raptem kilkadziesiąt złotych.
– Skoro pomysł wypalił, to szybko postanowiłem otworzyć kolejny klub w Tarnowie, a następny w Nowym Sączu. A w głowie już zaczęła kiełkować myśl o budowie sieci klubów fitness. Ale potrzebowałem mieć do tego projektu wspólnika – opowiadał Łukasz Dojka.
Zaproponował współpracę swojemu koledze ze szkolnej ławy, Łukaszowi Nowakowskiemu, bo wiedział, że jest on bardzo dobry w finansach. Udało im się dogadać i razem rozpoczęli budowę sieci klubów Xtreme Fitness.
Kluby Xtreme Fitness otwierane są w miastach 20-50 tys. mieszkańców, gdzie raczej trudno spotkać klub sieciowy. W takich miejscowościach dłużej zdobywa się klientów, bo często trzeba najpierw przekonać ludzi w ogóle do aktywności fizycznej. Koszt karnetu open w klubie Xtreme Fitness to 50-70 zł. Niska cena sprawia, że ludzie decydują się spróbować i zazwyczaj zostają na kilka miesięcy. Średnio klubowicz ma aktywny karnet przez 6-7 miesięcy. Największe oblężenie kluby przeżywają jesienią i zimą, latem część osób zawiesza uczestnictwo, bo pogoda sprzyja zażywaniu aktywności fizycznej na powietrzu.
Większość osób, które decydują się na otwarcie klubu Xtreme Fitness to osoby, które wcześniej nie były zawodowo związane z branżą fitness. Zazwyczaj są one aktywne fizycznie, lubią trenować.
– Najlepiej, jeśli przedsiębiorca sam przypilnuje klubu i będzie pracował w nim jako menedżer. Tak rekomendujemy. Ale to nie znaczy, że zamykamy się na współpracę z innymi osobami. Każdego jesteśmy w stanie nauczyć, jak otworzyć i z sukcesem prowadzić klub fitness – zapewnia Łukasz Dojka.
Zarabiamy na wiśniówce
Pomysł na monobrandowy bar z wiśniówką narodził się mniej więcej trzy lata temu.
– Siedzieliśmy we trójkę z kolegami i zastanawialiśmy się, czego jeszcze brakuje na polskim rynku gastronomicznym – opowiada Łukasz Kunicki, prezes spółki WTK, która jest właścicielem marki Wiśniewski. – A każdy z nas dobrze zna gastronomię, mamy wieloletnie doświadczenie w tej branży.
Od słowa do słowa, z rozmowy wyszło, że ciekawie byłoby zainspirować się portugalskimi pijalniami tamtejszego przysmaku, czyli ginjinha – a po polsku po prostu wiśniówki, w których kieliszeczek lub kilka tego trunku wypija się na stojąco. Można też zabrać ze sobą kupioną na miejscu butelkę.
– Każdy z nas był w takiej pijalni w Portugalii, ale w Polsce podobnego konceptu jeszcze nie było na rynku – dodaje Łukasz Kunicki.
Nalewka na starówce
Lokal, w którym podaje się i sprzedaje tylko jeden rodzaj produktu, wydaje się być ryzykownym biznesem.
– Znajomi pytali nas: jesteście pewni, nie boicie się ryzyka – mówi Łukasz Kunicki. – My byliśmy jednak przekonani, że polski rynek jest już gotowy na taki koncept.
Zanim jednak został otwarty pierwszy bar, pomysłodawcy marki Wiśniewski musieli mieć produkt, który stałby się jego gwiazdą, czyli wspomnianą wiśniówkę. Nie udało im się znaleźć dostawcy, którego trunek spełniałby ich oczekiwania. Postanowili więc sami przygotować recepturę.
– Trwało to dość długo – relacjonuje Łukasz Kunicki. – Jeździliśmy do wielu producentów, smakowaliśmy różnych nalewek, razem z fachowcami w tej dziedzinie robiliśmy zmiany w recepturze tak długo, aż udało się osiągnąć smak, jakiego szukaliśmy. Nalewka jest stuprocentowo naturalna, robiona z polskich wiśni, kupowanych od jednego stałego dostawcy. Zlecamy jej produkcję, a później trafia do naszych barów.
Pierwszy bar otwarto w lipcu 2018 roku na gdańskiej starówce, nieco później drugi, w centrum Poznania. Koncept, jak zapewnia pomysłodawca, na pewno sprawdzi się w dużych miastach, typu Wrocław, Kraków, Warszawa, Łódź. Ale marka nie wyklucza również otwarć w mniejszych ośrodkach, jak Toruń czy Bydgoszcz.
– Łatwo wyczuć, czy w danym mieście jest potencjał na nasz lokal, czy jest ono gastronomicznie rozwinięte, czy ludzie spędzają w nim wolny czas, np. spacerując, bywając w lokalach, czy przyciąga turystów – mówi Łukasz Kunicki.
Turyści to duża część klientów funkcjonujących lokali, zarówno cudzoziemcy, jak i Polacy. Nalewkę w ładnej butelce wielu kupuje jako pamiątkę czy upominek z podróży. Dlatego starówki, turystyczne części miast, miejsca, gdzie ludzie spędzają czas wolny, to świetne lokalizacje dla barów pod szyldem Wiśniewski. Właściciel marki odradza natomiast zdecydowanie galerie handlowe czy biurowce.
Lokal z klimatem
Świetną lokalizacją dla baru z wiśniówką będą np. stare kamienice. Lokal powinien mieścić się na parterze i mieć możliwość wystawienia stolików na zewnątrz, nie tylko w sezonie letnim, lecz także zimą.
– Nie są to miejsca do siedzenia, ale wysokie stoliki, przy których klienci stoją – wyjaśnia Łukasz Kunicki. – Nalewkę serwujemy zarówno na zimno, jak i na ciepło, więc także zimą miło jest stanąć przy takim stoliku i się napić. Zwłaszcza że na zewnątrz ustawiamy też ogrzewacze, które dodają i ciepła, i klimatu.
Ogromnym atutem lokalu będzie duża przeszklona witryna. Sam bar nie musi być duży. Wystarczy już 50 m2, a optymalna powierzchni to 60-70 m2. Minimalna wysokość to 3-3,5 m. To istotne, ponieważ elementem wystroju wnętrza jest drewniany bar, którego korona jest umieszczona bardzo wysoko.
Przy wyborze lokalu należy pamiętać o zgodzie jego właściciela lub zarządcy budynku na podawanie alkoholu. O pisemną zgodę należy zadbać już na etapie zawierania umowy najmu, bo później będzie ona potrzebna przy staraniach o koncesję w urzędzie gminy. A niezbędna jest koncesja typu B, ponieważ serwowana w barach wiśniówka zawiera 16 proc. alkoholu.
– Jeżeli chcemy otworzyć lokal na starówce, to raczej na pewno budynek będzie pod opieką konserwatora zabytków – dodaje Łukasz Kunicki. – Trzeba więc uzyskać jego zgodę na wszystkie zmiany, których chcemy dokonać na zewnątrz, czyli np. przykręcenie szyldu do elewacji.
Bary podlegają też przepisom dotyczącym lokali gastronomicznych. Niezbędne więc będą zgody i opinie sanepidu. Franczyzodawca podpowie, jakie dokumenty należy przygotować, jakie normy spełnić, czyje opinie uzyskać, aby lokal został przygotowany w zgodzie z wszelkimi wymogami.
Klienci młodzi i starsi
Docelowy klient barów Wiśniewski to każda pełnoletnia osoba.
– Młodzi ludzie w coraz bardziej świadomy sposób podchodzą do tego, co jedzą i piją – uważa Łukasz Kunicki. – Cenią naszą wiśniówkę za smak, a lokale za design. Chętnie się u nas fotografują, oznaczają na Facebooku czy Instagramie. Natomiast osobom starszym nalewki po prostu dobrze się kojarzą: z polskim wyrobem, dobrym smakiem.
Do barów – jak zapewnia właściciel – zaglądają i mieszkańcy miast i odwiedzający je turyści. W lokalu, pomimo że nie ma tu miejsc siedzących, spędzają średnio 1-1,5 godziny, a często nawet dłużej. Wielu wychodzi z baru z kupioną butelką wiśniówki.
– Rentowność może pojawić się już nawet miesiąc po otwarciu lokalu – zapewnia Łukasz Kunicki. – Naszą najlepszą rekomendacją są opinie gości, m.in. na Tripadvisor i w Google.
Sklep z piwem
Marcin Szawłowski od 2015 roku prowadzi w Warszawie sklep Stan Umysłu. Przyznaje, że piwo od zawsze po prostu lubił.
– Przez wiele lat pracowałem w klubach muzycznych, przy organizacji imprez i koncertów oraz jako didżej – opowiada Marcin Szawłowski. – Oczywiście, piwo było w każdym klubie, ale takie, którym raczej nie warto się zajmować, czyli tzw. bezsmakowe, koncernowe.
Około 2010 roku wyjechał na imprezy muzyczne do Czech i zasmakował w trunkach z małych browarów, spodobał mu się klimat czeskich gospód. W Czechach dużo piwa pije się w pubach, gospodach, browarach restauracyjnych, a nie w domach, jak u nas. Choć i w Polsce mniej więcej właśnie w tym czasie zaczynała się tzw. rewolucja piwna. Powstał rzemieślniczy Browar Pinta, który uwarzył Atak Chmielu, przez wielu uważany za symbol początku rewolucji piwnej.
– Zacząłem trafiać na polskie piwa z małych browarów, które miały bogaty smak i aromat, a mój organizm na drugi dzień po ich wypiciu nie odczuwał żadnych skutków ubocznych – śmieje się Marcin Szawłowski.
Zaczął też bywać na festiwalach piwnych, poznawać piwowarów i domowe sposoby warzenia piwa. W 2014 roku postanowił z kolegą otworzyć pub z rotującymi piwami w nalewakach, czyli tzw. multitap.
– Nawet byliśmy już na rozmowie w sprawie najmu lokalu w centrum Warszawy, ale kolega się ostatecznie z tego wymiksował i zostałem sam na placu boju. Nie stać mnie było na samodzielne otwarcie takiego baru, więc odłożone pieniądze postanowiłem przeznaczyć na sklep specjalistyczny z moim ulubionym trunkiem – mówi Marcin Szawłowski.
Pół roku zajęło mu szukanie lokalu, aż w końcu na początku 2015 otworzył swój „Stan Umysłu – sklep i galerię z dobrym piwem” na warszawskim osiedlu Słodowiec.
– Długo myślałem nad nazwą. Inspiracją był wielki zabytkowy neon z literą „U” na dachu industrialnego budynku, w którym pod koniec 2014 roku znalazłem pierwszą lokalizację dla swojego sklepu. W Warszawie też już wtedy zaczęły pojawiać się sklepy i puby, które miały w nazwie „piwo”, „piwny” itp. Chciałem się wyróżnić, a że dobre piwo poprawia stan umysłu i jest stanem umysłu, stąd nazwa – uśmiecha się Marcin Szawłowski.
Lokal z dobrym światłem
Sklep z piwem kraftowym, jak każdy sklep z alkoholem, nie może mieścić się zbyt blisko takich instytucji, jak szkoły, przedszkola czy kościoły. Trzeba w tym zakresie zapoznać się z lokalnymi przepisami, które określają dozwolone odległości. Jeśli sklep ma znajdować się w budynku mieszkalnym, musimy uzyskać zgodę od jego właściciela lub wspólnoty mieszkaniowej na sprzedaż alkoholu. Lokal musi zostać odebrany przez sanepid, trzeba m.in. uzyskać opinię kominiarza, zrobić badania wody.
– Dopiero gdy mamy już wszystkie pozytywne odbiory, trzeba pójść do urzędu gminy czy dzielnicy i złożyć wniosek o zezwolenie na sprzedaż alkoholu, czyli koncesję – radzi Marcin Szawłowski.
W przypadku piwa wymagana jest koncesja typu A. Jej koszt to 525 zł. Wzór wniosku często można pobrać ze stron internetowych urzędów. Wniosek powinien zawierać m.in.: typ koncesji, adres sklepu, trzeba do niego dołączyć tytuł prawny do lokalu, pisemną zgodę właściciela lub zarządcy budynku na prowadzenie sprzedaży, decyzję sanepidu. Trzeba pamiętać, że wszystkie te procedury trwają.
– Szybkość uzyskania zgody właściciela budynku lub wspólnoty mieszkaniowej zależy od ludzi, którzy pełnią te funkcje. To może być jeden dzień albo miesiąc. Samo badanie wody trwa 2-3 tygodnie. Najdłużej może potrwać załatwienie sprawy z sanepidem, nawet dwa miesiące. Z kolei gmina ma do 30 dni na rozpatrzenie wniosku o koncesję. Najlepiej wszystkie dokumenty składać możliwie jak najwcześniej, gdy jeszcze trwa adaptacja lokalu, bo później pusty lokal generuje koszty, bez możliwości zarobku – radzi Marcin Szawłowski.
Lokal na sklep nie musi być duży. Stan Umysłu w pierwszej lokalizacji miał 28 m2. Po dwóch i pół roku właściciel zmienił lokalizację, przenosząc sklep na Stare Bielany do nieco większego pomieszczenia o powierzchni 58 m2.
– Najważniejsze w takim miejscu jest oczywiście piwo, które musi być dobrze wyeksponowane – podkreśla Marcin Szawłowski. – U mnie piwa są prezentowane na półkach niczym obrazy w galerii sztuki, każdy może podejść, zobaczyć i przeczytać etykietę. To otwarta przestrzeń, bez ukrywania piw za ladą, tylko z wolnym i swobodnym dostępem. Stąd też słowo galeria w nazwie.
Jak podkreśla właściciel Stanu Umysłu, ważnym elementem wyposażenia i aranżacji sklepu są lodówki oraz stonowane oświetlenie. – Piwo nie lubi światła oraz wysokiej temperatury – wyjaśnia Marcin Szawłowski.
Piwo na lato i zimę
Bogumił Skorupiński swoją Centralę Piwną uruchomił w Poznaniu w 2011 roku.
– Podaż była wtedy bardzo mała, a zainteresowanie klientów duże – wspomina. – Na początku w asortymencie mieliśmy piwa regionalne, typu browar Kormoran czy Racibórz, do tego trochę piw belgijskich i niewiele importowanych z Wielkiej Brytanii czy Niemiec. W Polsce było wówczas ze 3-4 producentów rzemieślniczych. Dziś mamy u siebie piwa ok. 200 polskich wytwórców.
Marcin Szawłowski otwierając sklep w 2015 roku, miał już w czym wybierać. Starał się, żeby oferta od początku była jak najbardziej różnorodna.
– Zadbałem też o to, aby na otwarciu były rzadko dostępne piwa, które tego weekendu miały swoje premiery, oraz dużo nowości – zdradza. – Mam kolegę w branży piwnej, który prowadzi browar, sklep i pub i właśnie on pomógł mi w pierwszych kontaktach z browarami i odpowiednimi hurtowniami.
Na pierwsze zatowarowanie kupił ok. 150 rodzajów piw. Już na drugi dzień wszystko, co zarobił na otwarciu, zainwestował w kolejne dostawy. I tak przez kolejne 2-3 miesiące.
– Aż udało mi się zebrać odpowiednią liczbę piw oraz ich rodzajów i stylów. W tej chwili część piw kupuję bezpośrednio od producentów, ale większość u pośredników i w hurtowniach specjalizujących się w piwach rzemieślniczych i zagranicznych – wyjaśnia Marcin Szawłowski.
Dzisiaj standardowo na półkach Stanu Umysłu jest od 400 do 700 rodzajów piwa. Zatowarowanie odbywa się kilka razy w tygodniu, średnio to 4-8 dostaw. Przy rozbudowywaniu oferty właściciel kieruje się preferencjami klientów, ale też tym, co w danej chwili jest na czasie oraz… porą roku.
– Zimą lepiej sprzedają się piwa ciemne. Z kolei latem jasne, pszeniczne, kwaśne – zauważa Marcin Szawłowski. Wraz z podażą wzrosła też jednak konkurencja w branży. – Gdy zaczynaliśmy, w Poznaniu były może 2-3 sklepy tego typu. Dzisiaj piwa rzemieślnicze można kupić w kilkuset miejscach, łącznie ze sklepami spożywczymi i dużymi sieciami handlowymi – zauważa Bogumił Skorupiński.
Sklep dla miłośnika piwa
Marcin Szawłowski podkreśla, że nie w każdej lokalizacji sklep wyłącznie z piwem kraftowym ma szanse na powodzenie.
– Uważam, że tego typu biznes, czyli sklep w dużym stopniu wyposażony wyłącznie w piwa regionalne, rzemieślnicze, jest w stanie przetrwać tylko w dużych miastach – podkreśla Marcin Szawłowski. – W mniejszych miastach trzeba się posiłkować jeszcze innym asortymentem, żeby mieć dochody na odpowiednim poziomie.
Bogumił Skorupiński podkreśla, że właściciel sklepu z piwami powinien być pasjonatem tego trunku.
– Trzeba znać się na piwach, żeby móc znaleźć wspólny język z klientami, którzy najczęściej też są pasjonatami – wyjaśnia.
Należąca do niego Centrala Piwna od 2011 roku rozrosła się do trzech sklepów, a oprócz tego ma też swoją hurtową odnogę, która obecnie jest dla właściciela podstawą biznesu.
– Nie wiem, czy z samego handlu detalicznego dalibyśmy radę się utrzymać, działalność hurtowa to dziś dla nas główne źródło utrzymania – nie ukrywa właściciel Centrali Piwnej. – Z czasem poszerzyliśmy też asortyment. Oprócz piw mamy także cydry i wina, również od małych, rzemieślniczych producentów.
Warzymy własne piwo
W Polsce na koniec 2019 roku funkcjonowało ponad 360 browarów, z czego ok. 260 to browary, które posiadają własną instalację – tzw. browary stacjonarne oraz ok. 100 browarów kontraktowych, które własnej instalacji nie mają, a podnajmują moce produkcyjne w browarach stacjonarnych. Prawie co trzeci browar w Polsce jest zatem browarem kontraktowym. Rok do roku wzrasta również udział rynkowy tzw. Private Label, czyli piw warzonych dla klienta indywidualnego (firm, restauracji, hoteli czy nawet pod konkretną imprezę jak np. festiwal muzyczny, zawody sportowe, targi czy wesela). Jak zatem powinna wyglądać dobra współpraca podmiotu, który chciałby uwarzyć własne piwo, bądź posiadać swoją markę prywatną, z browarem stacjonarnym, w którym de facto to piwo powstaje?
– Przede wszystkim należy rozpocząć od założenia własnej działalności i uzyskania odpowiednich koncesji na obrót alkoholem. Koszt pierwszej koncesji na obrót hurtowy piwa wynosi 4 tys. zł. Musimy tę kwotę wpłacić na konto organu wydającego zezwolenie jeszcze przed jego wydaniem. Za ponowne wydanie, po wygaśnięciu ważności poprzedniego, również płacimy stawkę 4 tys. zł. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy wartość sprzedaży samego alkoholu browaru kontraktowego w roku poprzedzającym wygaśnięcie zezwolenia przekroczyłaby kwotę miliona złotych. Wtedy opłata za wydanie kolejnego zezwolenia wyniesie 0,4 proc. wartości sprzedaży z roku poprzedniego. Należy też sprawdzić pozostałe kwestie związane z prawem, najlepiej zrobić to poprzez konsultację z prawnikiem lub poprzez portale rządowe typu gov.pl i poradniki związane z planowaną działalnością – mówi Adam Jakubowski, dyrektor operacyjny w Rzemieślniczym Browarze Jana z Zawiercia.
Kolejnym krokiem jest zastanowienie się nad tożsamością, atrybutami oraz wizerunkiem naszej marki. Temat jest bardzo szeroki i tak naprawdę ograniczać nas mogą tylko kwestie prawne oraz wyobraźnia osób tworzących browar kontraktowy. Warto zatem prześledzić rynek piw rzemieślniczych i dokonać benchmarku działań różnych browarów. A są one naprawdę bardzo zróżnicowane. Począwszy od piw pozycjonowanych jako marki super premium, przez piwa codzienne (kryterium ceny), klasyczne czy nowofalowe czy dla konkretnej i przemyślanej grupy odbiorców. Należy się zastanowić, czy piwa będą powtarzane, tzn. to samo piwo będzie warzone więcej niż jeden raz, czy raczej będziemy wprowadzać na rynek same nowości. Zagadnień do sprawdzenia i przemyślenia jest naprawdę dużo.
Następnie należy wybrać model biznesowy w jakim będziemy chcieli jako browar kontraktowy funkcjonować. W zależności od tego czy zdecydujemy się ostatecznie „zapakować” produkt finalny jakim jest piwo do butelek, puszek bądź kegów strategie działania będą różne. Począwszy od dystrybucji własnej przez współpracę z pośrednikami np. hurtowniami. Browary kontraktowe zazwyczaj kierują swoje piwo do sklepów specjalistycznych z piwem, których, szczególnie w większych miastach nie brakuje oraz do pubów, multitapów (tzw. wielokranów) czy szeroko rozumianej HoReCa. Innym sposobem jest współpraca np. z dużą siecią handlową i wstawienie do niej piwa na tzw. in-out. Tak samo jak z tożsamością i atrybutami marki ograniczają nas tutaj tylko kwestie prawne oraz nasze podejście do innowacyjnej sprzedaży.
– Cenną poradą, powstałą z tytułu kilkuletniego doświadczenia we współpracy z browarami kontraktowymi, dla osób planujących założenie własnego browaru kontraktowego jest zaplanowanie odpowiedniego budżetu. Swoje marzenia dotyczące wolumenu, który chcielibyśmy sprzedać na rynku, przy pierwszym piwie należałoby „podzielić na pół”, a potem wyprodukować z tego 10 proc. Podobnie z planowanym budżetem, który powinniśmy założyć dużo większy niż wychodzi nam z tabelek excela i zostawić sobie jeszcze wolne środki na nieprzewidziane zdarzenia losowe – mówi Adam Jakubowski.
Na co należy zwrócić uwagę przy wyborze browaru stacjonarnego, w którym powstanie nasze piwo?
Przede wszystkim na moce produkcyjne dla skali jaką chcemy osiągnąć. Znając już założenia dotyczące naszego biznes planu należy znaleźć browar, który dysponuje optymalnym sprzętem do zrobienia naszego wymarzonego piwa. Dla przykładu, nie każdy browar wyprodukuje nam piwo bezalkoholowe, tak samo nie każdy posiada pasteryzator, który pozwoli nam wyprodukować piwo, które chcemy. Podobnie jest w przypadku, gdy piwo miałoby być leżakowane w beczkach po mocniejszych alkoholach, gdyż nie każdy browar stacjonarny posiada odpowiednio przystosowane miejsce do leżakowania takich beczek.
Kolejna w skali oceny wyboru browaru stacjonarnego jest cena. Nie powinniśmy wybierać najtańszego ani najdroższego browaru, tylko ten pomiędzy. Choć tutaj kwestia wyboru zależy bezpośrednio od zainteresowanego browaru. Rekomendowane jest sprawdzenie wszystkich zapisów oferty, żeby na końcu nie okazało się, że coś nie zostało doszacowane, bądź płacimy za coś co jest nam w rzeczywistości jako browarowi kontraktowemu zbędne. Niezwykle ważna jest odległość jaką mamy na linii dom – browar stacjonarny. Jako kontraktowcy powinniśmy przyjeżdżać regularnie do browaru, nie tylko na samo warzenie, ale również na poszczególnych etapach powstawania piwa, by go spróbować, sprawdzić warunki panujące w browarze, porozmawiać z piwowarem itp. Notabene kontrolujemy nasz majątek, który zainwestowaliśmy w piwo. Przyjeżdżając regularnie i testując na różnych etapach powstawania zawsze możemy coś w piwie zmienić. Od dochmielenia przez korektę goryczki, dołożenie owoców czy innych dodatków, zmiany w recepturze itp. Regularne doglądanie piwa podczas jego powstawania daje browarowi szersze pole do manewru i kontrolę nad produktem finalnym. Wiąże się to natomiast z kosztami i czasem podróżowania, stąd warto uwzględnić to w planowanym budżecie.
Ile trzeba zainwestować?
– Mamy cztery rodzaje kosztów: związanych z prowadzeniem działalności, koszty związane z marketingiem oraz koszty związane z produkcją i koszty logistyki i magazynowania. Dla przykładu koszt zrobienia piwa Pils z Browaru Jana to około 2,8 zł za butelkę 0,5 litra przy produkcji rzędu 2 tys. litrów, co daje łącznie koszt ok. 11 tys. zł. Poza surowcami będą to składowe kosztów produkcji, takie jak użytkowanie sprzętu, wiedza obsługi browaru, opakowania, koszty akcyzowe itp. – mówi Adam Jakubowski.
Zakładamy tartak
W Polsce 25 proc. całkowitej powierzchni zajmują tereny leśne, więc teoretycznie głównego surowca potrzebnego tartakom nie powinno zabraknąć. A w praktyce to właśnie deficyt surowca jest największą bolączką w branży. Z innymi kwestiami nawet początkujący przedsiębiorca powinien sobie poradzić, ponieważ założenie tartaku nie wymaga specjalnych pozwoleń czy koncesji, wystarczy zarejestrować działalność gospodarczą. Warto jednak wiedzieć, że tartaki posiadające instalację do impregnacji drewna lub te o zdolności produkcyjnej nie mniejszej niż 10 tys. m3 drewna zostały wliczone do tzw. przedsięwzięć mogących potencjalnie wpływać na środowisko. Ich otwarcie wymaga analizy pod kątem wpływu na środowisko (hałas, odpady, zrzut ścieków itp.) oraz zdrowie i warunki życia ludzi (zarówno pracowników, jak i tych mieszkających w pobliżu).
Park maszynowy to podstawa
Zanim zdecydujemy się na założenie tartaku, warto zrobić solidny rekonesans i biznesplan, w którym przeanalizujemy przede wszystkim dwie kwestie: zapewnienie odpowiednio dużego terenu pod inwestycję oraz możliwości zakupu surowca. Tartak to miejsce przerobu drewna na tarcicę, z której następnie powstają m.in.: deski, palety, stolarka budowlana czy części meblarskie.
Dlatego na terenie tartaku będą musiały znaleźć się wydzielone miejsca na: plac, gdzie gromadzony jest surowiec, na tzw. halę tartaczną oraz skład tarcicy. Lokalizacja tartaku ma również znaczenie, najlepiej jeśli jest usytuowany blisko lasów. Dzięki temu firma obniża znacznie koszty transportu surowca (bez względu na to, czy będziemy wynajmować do przewozu specjalistyczną firmę, czy zainwestujemy w samochód przewozowy).
Choć blisko 1/4 powierzchni kraju zajmują lasy i należymy do czołówki państw pod kątem zalesienia w Europie, wcale nie mamy łatwego dostępu do surowca. W efekcie przez kilkumiesięczne postoje z powodu braku drewna nowe, małe tartaki rezygnują z działalności.
– Prowadzimy nasz rodzinny tartak od 2005 roku. Rocznie przerabiamy do 6 tys. metrów sześciennych drewna. Przez ten czas widzieliśmy firmy, którym nie udawało się przetrwać na rynku. Zamykały się po roku, maksymalnie dwóch działalności. Ale są i takie, którym dobrze się wiedzie. Rynek drzewny jest nieprzewidywalny, o czym warto na starcie pamiętać – mówi Łukasz Wroński, współwłaściciel Tartaku Rudziny z woj. lubuskiego.
Zanim otworzył tartak, wspólnie z ojcem i bratem, zajmowali się handlem gotowym produktem. Warunki rynkowe skłoniły ich do inwestycji we własny zakład produkcyjny. Gdy otwierali tartak, przede wszystkim postawili na park maszynowy, który zapewnił wysoką jakość produktów, a także usprawnił pracę pracownikom.
– Coś jednak za coś. Duże inwestycje w maszyny oraz w ludzi sprawiają, że firma ma ceny wprawdzie niewiele wyższe od konkurencji, bo raptem o kilka złotych, ale jednak wyższe – mówi Łukasz Wroński z Tartaku Rudziny.
Dobrze, jeśli tartak wyspecjalizuje się w produkcji konkretnego asortymentu, wzrasta wówczas szansa zdobycia intratnych zleceń.
– Doświadczenie w handlu sprawiło, że ukierunkowaliśmy nasz tartak na produkcję drewna konstrukcyjnego – podkreśla Łukasz Wroński. Tego typu oferta wiąże się z obostrzeniami. W Tartaku Rudziny musiał być wdrożony tzw. system Zakładowej Kontroli Produkcji, dzięki czemu uzyskał on Certyfikat Zakładowej Kontroli Produkcji upoważniający do oznakowania swoich wyrobów znakiem CE. ZKP polega na zapewnieniu przez producenta, że jego wyrób jest zgodny z europejską specyfikacją techniczną. Zgodność ta dotyczy zarówno deklarowanych cech materiału, jak i produkcji. Producent musi zapewnić zgodność sprzedawanego drewna pod kątem deklarowanej klasy wytrzymałości i wilgotności, wymiarów itp.
Wiedza, rozwaga i bezpieczeństwo
Najdroższym, ale niezbędnym wydatkiem w tartaku jest zakup tzw. traka, czyli urządzenia do cięcia drzewa (większe tartaki będą potrzebowały ich nawet kilka). Nowy trak to wydatek rzędu nawet 5-60 tys. euro (w zależności od jakości i firmy). Zazwyczaj nowo otwarte tartaki zaczynają od kupna używanych urządzeń (średnio w cenie 10 tys. euro). Mają one jednak mniejszą wydajność i wyższe koszty obsługi. Inne przydatne w tartaku maszyny to: wózek widłowy, odciąg do trocin, korowarki, obrabiarki do drewna typu obrzynarka i strugarka. Warto także kupić samochód dostawczy.
– Nowoczesny park maszynowy usprawnia tempo pracy i pozwala pracownikowi pracować znacznie lżej. Trzeba pamiętać, że tak jak w wielu innych branżach, także w naszej narzekamy na brak rąk do pracy. Przemysł tartaczny jest mocno rozdrobiony, ponieważ maszyny najniższego szczebla są bardzo tanie, a to znaczy, że niektórzy wolą sami zakładać malutkie, firmy i działać chałupniczo. Choć odbija to się niejednokrotne na jakości towaru, to jest on tańszy, a tym samym także znajdzie odbiorcę – mówi Łukasz Wroński. Z tej racji, że jego tartak zajmuje się głównie drewnem konstrukcyjnym, wykorzystywanym np. w budownictwie mieszkalnym, normy wytrzymałościowe są tutaj sprawą priorytetową. Plusem jest to, że zadowolony klient niemal w 100 proc. na stałe wiąże się z tartakiem.
Branża drzewna uchodzi za jedną z tych, w których dość często dochodzi do wypadków. Dlatego trzeba zapewnić bezpieczeństwo pracy.
– Jeśli tartak dysponuje nowoczesnym parkiem maszynowym, wówczas wielu niebezpiecznych sytuacji można uniknąć. Oczywiście, wiedza, rozwaga i świadomość tego, gdzie się znajdujemy, to podstawa. Pracujemy przy obróbce drewna, pracownik, zanim przystąpi do pracy, powinien być przeszkolony. Nadzór trzeba mieć nad załogą cały czas – podkreśla Łukasz Wroński.
Zdaniem specjalistów z branży, tartak trzeba niemal bez przerwy modernizować. Maszyny dość szybko się eksploatują, ciągłe przerabianie kłód niszczy korowarki. A jeśli korowarka ma nawet jednodniowy postój, nie przygotuje surowca, to nie będzie czego przerabiać. Idealnie więc, aby w większym tartaku pracował specjalista od naprawy maszyn, a mniejszy miał zaprzyjaźnionego mechanika, który szybko podejmie się naprawy.
Jakość zawsze się obroni
Sukces tartaku zależy m.in. od dobrej współpracy z nadleśnictwem, bo to Lasy Państwowe są głównym dostawcą surowca. Leśnicy ustalają harmonogram pozyskiwania drzewa na kolejny rok, pod koniec poprzedniego. Oznacza to, że wielkość produkcji tartaku musi być ustalona na rok wcześniej. W ciągu roku teoretycznie można dokupić surowiec, ale nigdy nie ma się pewności, czy to będzie możliwe. Poza tym wówczas jest on średnio 20 proc. droższy. Wielu tartakom jednak nawet taki zakup się opłaca. Surowiec można pozyskiwać również od właścicieli lasów prywatnych, ale nowej osobie w branży trudno pozyskać takie kontakty.
Niestety, coraz częściej się zdarza, że polscy właściciele tartaków przegrywają na przetargach z zagraniczną konkurencją. Tartaki z zagranicy, szczególnie z Niemiec, gdzie firmy dostają dotacje na zakup surowca poza granicami kraju, podbijają znacznie ceny. Ale i tak kupują taniej niż w swoich państwach.
– Jeśli chodzi o drewno konstrukcyjne, na szczęście nie ma takiego zagrożenia od strony firm niemieckich. One najczęściej kupują elementy konstrukcji, takie jak łaty, kontrłaty czy boazerie. Niemieckie tartaki to fabryki przerabiające setki tysięcy metrów sześciennych drewna. Polskie hurtownie chętnie więc korzystają z ich konkurencyjnej ceny – mówi współwłaściciel Tartaku Rudziny.
Najwyższe ceny na przetargach mogą zaoferować ci, którzy potrafią do minimum zmniejszyć koszty własne. I tu wygrywają małe tartaki, które nie zatrudniają zbyt wielu pracowników. Duże firmy, sprzedające drewno za granicę, także mają większe możliwości (według danych polskie drewno należy do jednych z największych spośród polskich towarów eksportowych). Trudna sytuacja jest wśród średniej wielkości firm.
– Sytuację jeszcze pogarsza czarny rynek. A ten w Polsce ma się dobrze. Ale dopóki jest popyt na drewno z drugiej ręki i bez znaku CE, i nie ma dotkliwego systemu kontroli i równie dotkliwych kar, trudno coś z tym zrobić. Można tylko dobrze robić swoje – mówi Łukasz Wroński.
Firma stolarska
Dobra koniunktura, spory popyt na rynku mieszkań i moda na drewniane wyposażenie sprawia, że stolarze mają dzisiaj pełne ręce roboty. Jednak taka działalność to spore wyzwanie i ciężka fizyczna praca – opowiadają właściciele stolarskich biznesów.
Młodość i doświadczenie
Andrzej Kacprzak stolarstwem zajmuje się od 1978 roku. Razem z synem prowadzi mały, przydomowy warsztat, gdzie wykonuje głównie schody i parkiety na indywidualne zamówienia. Wspomina, że początki w tym biznesie nie były łatwe, ale dzisiaj nie może się opędzić od klientów.
– Zainteresowanie naszymi usługami jest naprawdę duże, szczególnie odkąd współpracą z nami zainteresowali się architekci, którzy przyprowadzają ze sobą często bardzo zamożnych ludzi – opowiada Andrzej Kacprzak.
Jego zdaniem, cenią oni sobie współpracę z nim, ponieważ prowadzi niewielką rodzinną firmę, która z łatwością dostosowuje się do wymagań klientów. Stoi za nim także wieloletnie doświadczenie. Natomiast ducha młodości i kreatywności wprowadza do firmy jego syn.
– Dzięki temu możemy w pełni doradzić przy aranżacji schodów czy podłogi, sugerujemy rodzaj i odcień drewna, z jakiego schody mogą być wykonane – opowiada Andrzej Kacprzak.
Stolarze, którzy mają spore doświadczenie, są cenieni przez klientów. Ale tak naprawdę tego fachu można się uczyć całe życie.
– Działam z drewnem już około piętnastu lat i wciąż się uczę – przyznaje Aleksander Warzyński, właściciel Stolarni Wawer.
Prowadzenie stolarskiej firmy daje mu jednak dużo satysfakcji. Przyznaje, że aby być stolarzem, pracę z drewnem trzeba po prostu lubić.
– Mój biznes składa się z wielu działów, z czego jednym z nich jest tworzenie mebli z drewna. Na tym polu realizuję swoje ambicje i często bywa tak, że zajęty ciekawym projektem, nie zauważam, kiedy kończy się dzień i pora wracać do domu – opowiada Aleksander Warzyński.
Jego firma tworzy także meble z płyty, ale jak mówi sam właściciel, to typowo zarobkowa działalność. Stolarnia Wawer zajmuje się też renowacją mebli oraz drobnymi usługami stolarskimi. Właściciel zatrudnia dzisiaj trzy osoby i wspólnie z nimi tworzy od 10 do 12 realizacji w miesiącu.
Wiedza i umiejętności
Nie są potrzebne specjalne koncesje ani pozwolenia, aby otworzyć zakład stolarski. Trzeba jednak powiadomić straż pożarną oraz służby ochrony środowiska o podjęciu takiej działalności. Stolarz powinien też przygotować raport o możliwych zagrożeniach, jakie mogą się z nią wiązać. Trzeba też pamiętać, żeby zakład stolarski spełniał wszelkie normy BHP.
Nie trzeba też mieć wykształcenia kierunkowego. Dobrze jednak skończyć szkołę branżową, technikum albo przynajmniej przejść kurs zawodowy.
– Warto nabyć teoretyczną wiedzę na temat drewna, której pełno też w książkach. Nie ma już co prawda zawodówek uczących stolarstwa, ale istnieją różnego rodzaju szkoły, które zapewnią niezbędną wiedzę – mówi Aleksander Warzyński.
Profesja ta wymaga bowiem dogłębnej znajomości rodzajów drewna, ich właściwości, a także informacji z zakresu chemii i biologii. Ponadto stolarze często posługują się specjalistycznym sprzętem, a na niektóre maszyny i urządzenia są wymagane uprawnienia.
Myśląc o otwarciu stolarni, najlepiej zacząć od zdobycia doświadczenia w tym fachu.
– Najlepiej pracować u kogoś, kto się na tym zna, i w ten sposób zdobywać doświadczenie – radzi Andrzej Kacprzak.
Do stolarki trzeba też mieć po prostu zacięcie.
– To trzeba lubić, inaczej trudno będzie wytrwać w tej pracy. To jest ciężka, fizyczna robota, która sama się nie zrobi – mówi Andrzej Kacprzak.
Dodaje, że aby otworzyć firmę oferującą usługi stolarskie, nie trzeba dysponować dużą gotówką. Na początku wystarczy kilka podstawowych narzędzi do obróbki drewna. Aleksander Warzyński zaczynał od zera, bez żadnych środków.
– Dopiero po zdobyciu pierwszych zleceń zacząłem powoli kompletować narzędzia – wspomina Andrzej Warzyński.
Oczywiście, stolarnię można równie dobrze otworzyć, inwestując miliony złotych. Piły, strugarki, narzędzia skrawające i tnące – to wszystko jest bardzo drogie. Ale nie trzeba kupować nowego sprzętu.
– Technologia w tym przypadku w pewnym momencie się zatrzymała i często używane narzędzia są lepsze niż nowe. W moim przypadku najnowsze ma 35 lat i ciągle działa – mówi Aleksander Warzyński.
Opowiada też, że swoją maszynę skrawającą kupił na rynku wtórnym za 8 tys. zł, podczas kiedy jego znajomy nabył nową za 150 tys. zł.
– Już po roku zaczęła gubić wymiar. Serwis stwierdził, że to się mieści w granicach błędu. Natomiast jak już zaczęła robić półmilimetrowe błędy, to znajomy w serwisie usłyszał, że była nadmiernie eksploatowana. Moja działa bez zarzutu od lat – mówi Aleksander Warzyński.
Roboty w bród
Nowicjuszom nietrudno zaistnieć w stolarce.
– Jak się mądrze wchodzi na rynek, to firma będzie działać bez względu na okres, w jakim to robimy – mówi Aleksander Warzyński.
Warto jednak w takiej sytuacji zainwestować w stronę internetową i reklamę w sieci.
– Zleciłem stworzenie takiej strony około roku temu razem z zarządzaniem nią i zgodnie z obietnicą firmy, która to dla mnie zrobiła, po trzech miesiącach zaczęły spływać zamówienia – mówi Aleksander Warzyński.
Przyznaje, że na rynku działa mnóstwo firm oferujących usługi stolarskie, ale trudno tu mówić o konkurencji. Zgadza się z nim Andrzej Kacprzak, który razem z synem wykonuje kilka realizacji w miesiącu. Pracy im nie brakuje, chociaż spółek oferujących tego typu usługi w samych Babicach, gdzie działa ich firma, jest kilkanaście.
– Nikt jednak nie narzeka na brak klientów. Nie wchodzimy sobie w drogę – mówi Andrzej Kacprzak.
Staw hodowlany
Piotr Suchoń, właściciel świętokrzyskiego Gospodarstwa Rybackiego Stawy, wiele lat temu kupił ziemię w okolicach Kielc, w miejscu, w którym kiedyś działało gospodarstwo rybackie.
– Na początku traktowałem ten biznes hobbystycznie, a kiedy wziąłem kredyt dla młodego rolnika, zacząłem w niego naprawdę inwestować – opowiada Piotr Suchoń.
Zdrowe ryby
Odbudowanie 22 stawów na powierzchni prawie 26 hektarów lustra wody zajęło mu w sumie kilka lat. I kosztowało niemało. Same prace ziemne przy budowie jednego stawu o powierzchni 1 hektara, sięgają ok. 50 tys. zł.
Dzisiaj w jego stawach pływają karpie królewskie, sandacze, pstrągi, sumy, amury, tołpygi i szczupaki. Produkcja odbywa się od wylęgu poprzez narybek, kroczek, aż do ryby handlowej. Właściciel zapewnia, że dużą zaletą jego ryb są ich zdrowotne właściwości.
Eugeniusz Topolski, zarządzający Łowiskiem Jegiel, 100-hektarowym kompleksem stawów rybnych położonych w lasach Puszczy Białej, 60 km od Warszawy, dodaje, że większość stawów została stworzona wiele lat temu i dzisiaj można je wydzierżawić od Skarbu Państwa. Wiele gospodarstw działa właśnie na tej zasadzie.
Jeśli mimo wszystko chcemy kupić ziemię i samodzielnie wykopać stawy, to trzeba się liczyć z inwestycją idącą w miliony złotych. Najdroższe będzie wykopanie stawów i zakup ziemi na odpowiednim terenie, z dostępem do wody. Ważne jest również usytuowanie terenu w stosunku do miejsca poboru wody. Dlatego przed przystąpieniem do budowy należy bardzo dokładnie zapoznać się z pomiarami geodezyjnymi miejsca, gdzie chcemy budować.
Laik będzie miał trudniej
Dodatkowo każda hodowla powinna być pod ścisłą kontrolą weterynaryjną. Dzięki temu można unikać chorób i mieć pewność, że mięso jest zdrowe i najwyższej jakości. Na hodowli ryb trzeba się też po prostu dobrze znać.
– Stawy to nie akwaria. Mamy tu do czynienia z żywymi stworzeniami, które potrzebują odpowiednich warunków do życia i opieki – zwraca uwagę Piotr Suchoń.
Koszty generuje również zarybienie stawów. Z jednego hektara stawu wyhodujemy 1 tysiąca ryb. Za kilogram narybku zapłacimy kilkanaście złotych. Do tego dochodzi pasza, jeśli ją kupujemy, a także czas potrzebny na wyhodowanie ryby.
– Karpia hodujemy do trzech lat. W tym czasie osiąga wagę ok. 2 kg – mówi Eugeniusz Topolski.
Przez ten czas trzeba dbać o odpowiednie warunki hodowli. Bardzo istotny jest choćby napływ świeżej wody z tlenem, temperatura wody, obawa przed tzw. przyduchą.
– Raz w roku robimy odłowy i spuszczamy wodę ze stawów. To jest bardzo ciężka fizyczna praca – mówi Eugeniusz Topolski.
Konieczna dywersyfikacja
Jeszcze do niedawna najtrudniejszym wyzwaniem w tym biznesie była sprzedaż ryb. Ale wiele gospodarstw znalazło na to swój sposób.
– Nie sprzedaję ryb do marketów ani sklepów. Nasze gospodarstwo jest za małe, żeby opłacała się nam sprzedaż hurtowa. W hurcie jeden kilogram ryby kosztuje około 9 zł, a w takim przypadku zarabiamy na nim zaledwie złotówkę. Przy takiej marży naprawdę szkoda zachodu. Natomiast jeżeli sami przerobimy i sprzedamy rybę za 20 zł za 1 kg, to się zaczyna opłacać. Dlatego kilka lat temu zaczęliśmy sami przerabiać ryby i sprzedawać własnymi kanałami. Mamy więc swoją przetwórnię i dwa sklepy rybne w Krakowie. Teraz otwieramy trzeci – opowiada Piotr Suchoń.
Dzięki temu też Gospodarstwo rybackie Stawy może sprzedawać rybę przez cały rok, a nie tylko przed Bożym Narodzeniem.
– W grudniu sprzedaż jest oczywiście największa, ale nasze sklepy działają cały rok – Piotr Suchoń.
PRZECZYTAJ ARTYKUŁY
Kiedy krajowy rynek robi się za mały, franczyza może być kluczem do międzynarodowego sukcesu. Dowiedz się, jak rozwinąć biznes poza granicami Polski.
Fabryka Pizzy zamieniła się we włoską restaurację, która serwuje różnorodne dania. Czy ten ruch się opłacał?
Paweł Marynowski z ZapieCKanek startuje z franczyzą. Czym zapiekanki jego marki wyróżniają się od konkurencji?
Franczyzodawca Cukrem i Solą oraz Cafe Słodziak poszerza ofertę w lokalach m. in. o croissanty z dubajską czekoladą. Ma też propozycję dla franczyzobiorców, którzy chcieliby zaoszczędzić na inwestycji.
Jak zwolnić pracownika? Albo jak powiedzieć załodze, że pensje w tym miesiącu mocno się spóźnią? Życie szefa nie zawsze jest usłane różami.
NAJCZEŚCIEJ CZYTANE
Jeśli marzysz o własnym biznesie, szukasz inspiracji lub chcesz dowiedzieć się więcej o franczyzie – teraz jest idealny moment, by działać!
Kredigo otwiera więcej biur niż planował. Partnerzy, żeby zarobić, muszą nauczyć się dobrze weryfikować klientów.
Żeby myśleć o otwarciu własnego McDonalda nie wystarczą tysiące ani setki tysięcy złotych . Potrzeba więcej. Ile? I co franczyzobiorca Złotych Łuków dostanie w zamian?
Pieczarkarnia to opłacalny biznes nawet na niedużą skalę. Właściciel jednej hali zbiera plony co sześć tygodni. Gdy ma się więcej pomieszczeń – wtedy na zyski można liczyć co tydzień.
Wiele osób wciąż myli franczyzę z franszyzą, która jest pojęciem z rynku ubezpieczeń. Niepoprawna jest również franczyzna czy też franszczyzna.
POPULARNE NA FORUM
Co sądzicie o Oskrobie?
Witam, Z calego serca odradzam jakąkolwiek wspolprace z ta firma. Okolo 2 miesiące temu zglosilam sie do Oscroby bedac zainteresowana franczyza ich sieci. Wyslalam do nich...
Planuję założyć własną działalność - od czego zacząć?
Najlepiej zacząć od kupna gotowej spółki . Zakup gotowej spółki daje pewność, że firma istnieje i ma już zarejestrowany kapitał zakładowy, co może być ważne z...
Oszukani przez franczyzodawcę
Wspolpraca z firma Ship Center jako franczyzobiorca??? ODRADZAM SPRAWDZ ICH UMOWE U SWOJEGO PRAWNIKA, jest ona jednostronna i ukierunkowana na kary umowne ktore sobie sami...
Czy na odzieży można jeszcze zarobic?
Ja kupuję na hurtowni stradimoda.pl od jakiegoś roku nie zawiodłam się doradzą zawsze dobrze dbają o klienta a uwierzcie mi jest dużo hurtowni które chcą tylko...
piszę pracę na temat franchisingu :)
hej, tez poszukuję danych, znalazłaś coś może oprócz ilości placówek i marek franczyzowych?
Sukcesja w Intermarché i Bricomarché
przeciez to złodzieje
piszę pracę na temat franchisingu :)
Szukam szcegółowego raporty na temat franczyzy w latach przed pandemią i po. Rozumiem że osttani raport opublikowany był za rok 2010 ale niestety jego również nię mogę...
Praca magisterska - licencjacka o franchisingu
Witam, Jestem studentką III roku Finansów i Rachunkowości na Uczelni Łazarskiego w Warszawie. Obecnie prowadzę badania w ramach seminarium dyplomowego. Poniższa ankieta...