Maja Włoszczowska: W biznesie mam z górki

Moja mama w budowę firmy Quest włożyła całe swoje serce. Zaryzykowała, biorąc potężne kredyty i inwestując w najnowocześniejsze technologie. Razem z moim bratem Michałem pracowali od rana do wieczora. Przez pięć lat nie mogli wyjechać nawet na tydzień urlopu. Ja w tym czasie studiowałam i rozwijałam swoją karierę kolarską, co oczywiście firmie pomagało. Byłam jeżdżącą reklamą i dzięki temu nie musieliśmy inwestować w promocję.
Maja Włoszczowska
Poniedziałek
06.06.2016
– Z rodziną podobno najlepiej wychodzi się na zdjęciu. A my prowadzimy razem biznes. I dobrze zarabiamy – mówi Maja Włoszczowska, wicemistrzyni olimpijska, która wspólnie z mamą i bratem prowadzi firmę Quest, produkującą profesjonalną odzież sportową.
 

Z wykształcenia jest pani analitykiem finansowym. Zamiast kariery w korporacji postawiła pani na karierę sportową. Warto było?
Kierunek studiów wybiera się, mając 18 lat. Dla sportowca to wiek juniorski, kiedy to owszem widać, czy ma potencjał do bycia wielkim sportowcem, ale tak szczerze – do jakichkolwiek gwarancji takiego obrotu sprawy jest bardzo daleko. Ponadto zaczynając zabawę w kolarstwo, ani przez chwilę nie planowałam, że będzie to mój sposób na życie. Było świetną przygodą, którą chciałam kontynuować jak najdłużej, jednak zakładałam, że moja kariera zawodowa pójdzie tradycyjną ścieżką: szkoła, studia, praca. Matematyka zawsze mnie fascynowała. Miałam do niej talent (byłam np. w gronie laureatów olimpiady matematycznej na szczeblu wojewódzkim), nauka przychodziła mi z łatwością. Postanowiłam wykorzystać swój matematyczny potencjał. Priorytety zmieniły mi się na trzecim roku studiów, gdy zakwalifikowałam się na igrzyska olimpijskie, a chwilę później zdobyłam swój pierwszy medal mistrzostw świata w kategorii seniorów. Wówczas wiedziałam, że szanse, iż będę się zajmować matematyką są znikome. Postanowiłam jednak studia skończyć, z czego jestem bardzo dumna. Swojej decyzji, jak dotąd, nie żałowałam.

Zdecydowała się pani na prowadzenie wraz z mamą i bratem firmy, która produkuje odzież sportową. Chciała się pani zabezpieczyć na wypadek, gdyby z pieniędzy zarobionych na sporcie nie dało się wyżyć?
W kolarstwie górskim nie ma takich pieniędzy jak w piłce nożnej, tenisie czy kolarstwie szosowym, ale za to uprawiam zdecydowanie najprzyjemniejszą do trenowania dyscyplinę sportu. A chcąc z niej żyć, czasem trzeba nieco więcej wysiłku. Jeśli wiem, że coś mi się według przepisów należy, np. pieniądze od Ministerstwa Sportu, to będę o to walczyć, ale jeśli biję głową w mur ,to odpuszczam i szukam innych opcji. A tych zawsze jest mnóstwo. Trzeba się czasem tylko dobrze rozejrzeć i nie bać nowych, nieznanych dróg. Jedną z nich jest własny biznes. To też trudna droga. Ale kto powiedział, że w życiu będzie łatwo?

Kto był pomysłodawcą waszej firmy – Quest?
Moja mama. Z zawodu jest ekonomistką, ale zawsze miała zamiłowanie do szycia. Gdy w czasach studenckich aktywnie chodziła po górach i brała udział w wyprawie w Himalaje szyła dla znajomych, a później zarobkowo – kurtki puchowe. Następnie założyła własną firmę produkującą konfekcję damską (żakiety, kurtki). Gdy do Polski weszły hipermarkety, ten biznes przestał się opłacać. Zawsze brakowało jej strojów dla kobiet do jazdy na rowerze. Stwierdziła więc, że zacznie takie szyć. Nie było łatwo, bo poprzednią firmę polityka hipermarketów wykończyła, więc pieniędzy na start nowej miała niewiele. Ale wierzyła w sukces i w budowę Questa włożyła całe swoje serce. Zaryzykowała, biorąc potężne kredyty i inwestując w najnowocześniejsze technologie. Razem z moim bratem Michałem pracowali od rana do wieczora, notorycznie zostając w firmie na noc i sypiając po 4-5 godzin. Przez pięć lat nie mogli wyjechać nawet na tydzień urlopu. Ja w tym czasie studiowałam i rozwijałam swoją karierę kolarską, co oczywiście firmie pomagało. I taki też zrobiliśmy podział: oni pracowali na miejscu, ja w terenie. Byłam jeżdżącą reklamą i dzięki temu firma nic nie musiała inwestować w promocję. Wieści o Queście rozeszły się bardzo szybko.

Zakładam, że jest też pani odpowiedzialna za testowanie szytych przez was ubrań kolarskich.
Dzięki temu, że dużo podróżuję, często podrzucam rozwiązania podpatrzone u innych producentów, choć moja mama zdecydowanie preferuje innowacje i większość rozwiązań wymyśla sama. Ja rzeczywiście jestem pierwszym testerem i prawdę powiedziawszy, nie mają ze mną w firmie lekko. Czasami potrafi mi przeszkadzać jedna cieniutka nitka (śmiech). Czasem dopiero dziesiąta para spodenek spełnia moje oczekiwania, co kosztuje moją mamę sporo nerwów, ale mam nadzieję wychodzi nam wszystkim na dobre. Mama wybiera materiały (głównie bazujemy na włoskich dostawcach), przygotowuje szablony wykrojów, szyje pierwsze ubrania i dopiero jak je przetestujemy, kieruje je dalej, na szerszą produkcję.
 
Z rodziną podobno najlepiej wychodzi się na zdjęciu. A wy razem otworzyliście biznes. Nie żałujecie?
Popieram biznes rodzinny, jeśli wspólnicy to osoby takie, jak moja mama i brat. Bez nich firma nie istniałaby. Wiem, że pilnują interesów, a ja mogę skupić się na sporcie. Choć na starcie oczywiście wsparłam mamę na miarę swoich możliwości (gdy Quest startował, ja już zarabiałam na kolarstwie), to dziś pewnie obeszliby się beze mnie (śmiech). Nie ukrywam, że nie jestem przekonana, czy zwiążę się z firmą mocniej po zakończeniu kariery kolarskiej, mimo iż moja mama dość mocno na to naciska. Nie wiem, czy podołam. Prowadzenie na co dzień tak dużej firmy generuje mnóstwo stresu.

Firmę prowadzicie we trójkę. Decyzje biznesowe podejmujecie większością głosów czy jedno z was ma decydujące zdanie?
Bardzo liczymy się ze swoimi opiniami. Jeśli się różnią, próbujemy przekonać się siłą argumentów. Zazwyczaj się udaje.

A jeśli nie?
Ktoś musi mieć ostatnie słowo. W naszej firmie należy ono do mamy. 

Rozmawiała Beata Rayzacher

Fragment wywiadu opublikowanego w numerze 11/2015 miesięcznika "Własny Biznes FRANCHISING".