Stefano Terrazzino: Stawiam na produkt, nie na nazwisko

Stefano Terrazzino, tancerz, właściciel lodziarni / "Nie jestem typowym biznesmenem, który chłodno kalkuluje, co się opłaca, a co nie. Przy wyborach kierują mną emocje. To, na co stawiam, to perfekcjonizm i autentyczność. One zawsze się obronią".
Wtorek
01.02.2022
Mistrz parkietu, piosenkarz, aktor i krawiec teatralny – do listy wykonywanych zawodów przez Stefano Terrazzino od niedawna można dopisać kolejny: właściciel lodziarni.
 

W czasach pandemii, kiedy firmy z branży gastronomicznej często mają kłopoty, pan właśnie otworzył w Warszawie lodziarnię – „Mała Sicilia”. Dość odważny ruch. Dla niektórych wręcz desperacki. Nie bał się pan o przyszłość nowego interesu przez ryzyko choćby kolejnych lockdownów?
Zawsze jest jakiś strach, kiedy zakłada się nowy biznes i pandemia nie ma z tym nic wspólnego: strach przed tym, czy klienci polubią twój produkt, czy znajdziesz dobrą ekipę do pracy, czy znalazłeś pomysł na firmę. Oczywiście, że dziś ten strach o przyszłość w pewnym stopniu koronawirus potęguje, ale czy to znaczy, że mamy teraz już tylko siedzieć z założonymi rękoma i czekać? Gdyby nie było pandemii, jestem pewien, że znalazłoby się wielu ludzi, którzy zniechęcaliby mnie do otwarcia lodziarni. Tak samo przed przyjazdem z Niemiec do Polski słyszałem: „Co ty człowieku najlepszego robisz?!”. Niewiele osób trzymało za ten pomysł kciuki. Postanowiłem jednak iść za głosem własnej intuicji i instynktu. Nigdy tej decyzji nie żałowałem. Polacy mają sympatię do Włochów, nigdy nie odczułem niechęci. Jedyne, co mnie przerażało, to nauka języka polskiego, który dla mnie był jak… chiński. Ale udało się. Teraz nawet śpiewam po polsku (śmiech), a Polska jest moją ojczyzną, jedną z trzech. Wracając do lodziarni, to zawsze chciałem prowadzić taki biznes, na jaki nigdy, przez te kilkanaście lat pobytu w Polsce… nie miałem czasu. I który dawałby mi powód do pozytywnych emocji.

A dlaczego akurat lodziarnia?
Bo to właśnie lody wyzwalają w dorosłych i w dzieciach pozytywne emocje (śmiech). U mnie przynajmniej zawsze! Nie jestem typowym biznesmenem, który chłodno kalkuluje, co się opłaca, a co nie. Kierują mną emocje także z powodu pochodzenia. Wiadomo, jacy są Włosi (śmiech). Wracając jednak do lodów i kawy, bo tę wyjątkową i pyszną też u nas serwujemy, te dwie rzeczy kojarzą mi się z rodzinnym domem, który był jedyny w swoim rodzaju. Moi rodzice wyemigrowali „za chlebem” z Sycylii do Niemiec, zanim pojawiłem się na świecie. Po pewnym czasie otworzyli włoską restaurację. Od bladego świtu unosił się w domu zapach kawy i papierosa. Wiem, wiem to niezdrowe (śmiech), ale tak było. Rodzice niezwykle ciężko pracowali na swój sukces. Wychowałem się w zasadzie w restauracji. Kawa to dla nas Włochów coś więcej niż napój, to cała kultura i codzienny rytuał. A lody na Sycylii to bogactwo smaków. Takie prawdziwe, robione od A do Z z produktów najwyższej jakości i na podstawie wyjątkowej receptury. Nasze przepisy są oryginalne i jedyne w swoim rodzaju. Na to zresztą mocno postawiłem od samego początku - jakość produktu.

Wyjątkowa receptura, czyli jednocześnie starannie trzymana „pod kluczem”?
(Śmiech). Oczywiście. Dostałem przepisy od zaprzyjaźnionych właścicieli lodziarni, która w moim ukochanym miasteczku na Sycylii istnieje ponad 60 lat. I wszyscy je tam uwielbiają. Pod względem miłości do lodów Polacy są chyba na drugim miejscu w Europie! Dlaczego więc też nie mieliby ich pokochać u mnie? 

Sycylia to dla pana wyjątkowe miejsce. Prowadził pan tam nawet warsztaty taneczne, zaczął remontować ośrodek wypoczynkowy, z najprawdziwszym amfiteatrem. 
Tak, choć urodziłem się w Niemczech, na Sycylii spędziłem sporą część dzieciństwa. Jestem związany z tą ziemią. Pandemia pokrzyżowała moje plany z ośrodkiem, w który zainwestowałem, ale nie zrezygnowałem z projektu, tylko wszystko wydłuży się w czasie. Nie wiem, jak długo potrwa, zanim znów budowa ruszy pełną parą. Dlatego stworzyłem sobie własną „Małą Sicilię”, taką namiastkę tej prawdziwej.

Ale „Mała Sicilia” to nie tylko lody?
Tak, to miejsce, gdzie można potańczyć, coś zjeść, pobyć razem. „Mała Sicilia” to także moje Autorskie Studio Tańca. Wreszcie dojrzałem do tego projektu, choć tańczę już wiele lat. Żeby żyć w harmonii sam ze sobą, potrzebuję możliwości tworzenia. Nie umiałbym i nie chciałabym robić tylko jednej rzeczy w życiu. Bardzo lubię uczyć tańczyć amatorów. Ich postępy dają mi motywację. W „Małej Sicilii będą kursy taneczno-kulinarne, koncerty, wieczory taneczne, sycylijskie gry karciane, lody pistacjowe i wino z sycylijskiej kantyny… (śmiech). Już przychodzą do nas ludzie całymi rodzinami. Kiedy wychodzą, dziękują mi za to, że odnaleźli u nas swój drugi dom. I to właśnie był mój zamiar – stworzenie miejsca wyjątkowego, pełnego dobrej energii.

Miejsce to także ludzie. Jest pan osobą zabieganą, ciągle w rozjazdach. Do „Małej Sicilii” trudno było znaleźć godnych pana zastępców? Czym pan kierował się, wybierając ludzi do pracy?
Przede wszystkim pasją. Ktoś może mieć wszystkie atuty na świetnego pracownika, ale nie ma w sobie pasji… Więc nic z tego nie wyjdzie. Ja muszę się otaczać ludźmi kreatywnymi. Osobami, które przychodząc do pracy, chcą coś w niej zmienić, poprawić, dodać od siebie. Dzięki temu, że robiłem już tak dużo rzeczy w życiu, każda musiała być wykonana perfekcyjnie. Nie znoszę bylejakości. Każda moja praca wnosi jakieś elementy do kolejnej pracy. Byłem obecny niemal na każdym etapie prac przed otwarciem „Małej Sicilii”: wybierałem firanki, współtworzyłem menu… Choć to nie był biznes otwierany z myślą, że zarobimy miliony, to nigdy nie miałem wątpliwości, że przymknę oko na niedoskonałości. W żadnym wypadku. Tak, jak wyjątkowa jest nasza receptura lodów, tak wyjątkowe musi być całe miejsce. Całość tworzą maleńkie elementy. Co do ekipy, z którą pracuję, to sporo ludzi mnie ostrzegało, że będzie z tym kłopot. Ale ja już dawno temu zauważyłem, że ludzie lubią ostrzegać przed wszystkim. Konsekwentnie wierzę tylko sobie i swojej intuicji. O ludzi rzeczywiście jest trudno, ale mam dziś ten luksus, że u nas nie ma pracowników. Są ludzie z pasją. Tak, jak ja, robią to, co kochają. Wierzę w ludzi. I chyba oni to czują.

Jak w Polsce prowadzi się biznes? Zna pan od tej strony także Niemcy i Włochy. Jest lepiej czy gorzej?
Myślę, że w Polsce prowadzi się biznes tak samo, jak w każdym innym kraju. Wszystko zależy od rodzaju biznesu i naszego podejścia. Warunki są takie, jakie są. Myślę, że w każdym kraju najważniejsza jest zasada: znajdź pomysł, a potem rozwiązanie. Wszędzie trzeba być kreatywnym, czy w Europie, czy w Ameryce. Nic samo się za nas nie zrobi. Mamy trudne czasy przez pandemię, ale nie jest ona wytłumaczeniem dla bylejakości. Kiedy ruszała lodziarnia, miałem jedno konkretne założenie – chcę dać ludziom smak prawdziwych, sycylijskich lodów. Sprowadzam z Sycylii produkty, bo wiem, że pomogą mi w realizacji tego celu. Moja rozpoznawalna twarz to za mało, aby przekonać ludzi do produktu. Ważniejszy od niej jest on sam i jego jakość.

Ale znana twarz też pomaga?
To zależy. Raz pomaga, raz nie. Nie dostaje się kredytu zaufania tylko za bycie rozpoznawalnym. Ludzie lubią wytykać innym błędy, szczególnie jeśli to dotyczy kogoś kojarzonego z gazet czy z telewizji. Ja chcę być autentyczny. Rozpoznawalność traktuję jako dodatkowy bonus. „Mała Sicilia” jest trochę dla mnie jak szkoła. Uczę się wszystkiego. Taniec i kultura, w jakiej się wychowałem, sprawiają, że lubię kontakt z ludźmi. Myślę zresztą, że jeśli ktoś ludzi nie lubi lub od nich stroni, powinien jak najdalej uciekać od takiego biznesu. 

Myśli pan o wyjeździe pewnego dnia na Sycylię na stałe? Od korzeni się nie ucieknie…
Mam w sercu Sycylię, mam nadzieję, że pewnego dnia otworzę mój ośrodek wypoczynkowy i będzie on wyjątkowy. Dziś jednak cała moja uwaga skupiona jest na „Małej Sicilii”. Chcę, aby przynosiła innym radość. Wierzę w to, co mówią goście, którzy nas odwiedzają – to drugi dom. Chcę, aby był otwarty dla wszystkich. 

Rozmawiała Beata Rayzacher


Wyjątkowe miejsce / "Mała Sicilia to miejsce, gdzie można potańczyć, coś zjeść, pobyć razem. To także moje Autorskie Studio Tańca".