Robert Sowa: Sowa w sosie firmowym

Znane nazwisko i lokal obklejony plakatami z twarzą gwiazdy ekranu, do której należy, to za mało, żeby odnieść sukces na rynku. Prowadzenie restauracji to olbrzymie poświęcenie. Tu trzeba być od rana do wieczora.
Robert Sowa, kucharz i właściciel kilku restauracji
Poniedziałek
01.07.2013
– Otwarcie i prowadzenie restauracji wymaga sporych pieniędzy, dużo czasu i przede wszystkim odwagi. A i tak nigdy się nie wie, czy całe przedsięwzięcie zakończy się sukcesem, czy klapą – mówi Robert Sowa, kucharz i właściciel kilku restauracji.
 

Zgodziłby się pan, gdyby zaproponowano panu prowadzenie „Kuchennych Rewolucji”? Potrafiłby pan doradzać upadającym restauracjom?
Kiedy szukano osoby do „Kuchennych Rewolucji”, tę posadę proponowano również mnie, ale ja się nie nadaję. Nie podnieca mnie przeklinanie na wizji, nie będę też dorabiał ideologii do czegoś, czego w moich restauracjach nie ma. Uważam, że Magda Gessler sprawdza się w tym programie idealnie. Jest postacią szaloną i barwną, jest kobietą, której przekleństwa bardziej dodają uroku, niż przeszkadzają.

Lubi pan gotować na ekranie?
Ktoś kiedyś nazwał mnie królem telewizji śniadaniowej – chyba tak jest, bo rozpocząłem 16 rok pracy w telewizji. Zmieniają się prowadzący, gwiazdy przychodzą i odchodzą, a ja sobie dalej gotuję. 10 lat spędziłem z Pawłem Pochwałą w „Kawie czy Herbacie”, pięć lat pracowałem w „Dzień dobry TVN”, od jesieni ubiegłego roku jestem znów w telewizji publicznej, gdzie gotuję w „Pytaniu na Śniadanie” i w „Kocham Cię, Polsko”.

Od niedawna współprowadzi pan też program „Życie od Kuchni”.
Zgadza się, to nowy reality show, gdzie gram pierwsze skrzypce, jeśli chodzi o kulinaria. Doradzamy w nim ludziom, jak można gotować zdrowo i tanio. Pomogliśmy na przykład kobiecie, która ma trzyosobową rodzinę, i ona jada normalnie, córka jest na diecie, a mąż jest diabetykiem.

Otworzyłby pan fast food?
Tak, ale niekoniecznie taki, jaki Polakom kojarzy się z fast foodem. Jestem współwłaścicielem sieci barów bistro Meta, Seta, Galareta, które działają w Warszawie, Łodzi, Toruniu i Zakopanem. Myślę, że jest w moim pokoleniu taka ciągotka do czasów PRL, do zjedzenia śledzia i popicia go kieliszkiem wódki. Meta, Seta, Galareta jest przykładem, że dziś wszystko jesteśmy w stanie przygotować i sprzedać. Każdy wie, że jak ma dychę w portfelu, to może zjeść jakieś danie, a do tego dokupić lufkę wódki za 5 zł.

Czym kieruje się pan przy doborze personelu?
Są dwie teorie. Albo na początku zatrudniamy więcej osób, jak ktoś się nie sprawdzi lub coś nie będzie mu pasowało, to odejdzie sam. Druga wersja zakłada mniejszą liczbę pracowników, a kiedy lokal zyskuje klientów, zatrudnia się następnych kucharzy i kelnerów. Ja stosuję pierwszą z tych zasad. W moich restauracjach stawiam na młodość i otwartość – zatrudniam wielu młodych ludzi, powierzam im odpowiedzialne stanowiska. Jeśli uważają, że jakąś rzecz trzeba w daniu zmienić, to to robię. Sam, mając 27 lat, byłem szefem kuchni w hotelu Sobieski w Warszawie.

Fragment wywiadu opublikowanego w miesięczniku "Własny Biznes Franchising" nr 5/2013.