Plusy: poczucie, że jest się na swoim - bezcenne, nawet jeśli jest to franchising.
Niedziela
01.03.2009
Pewnego dnia, czytając chyba Rzeczpospolitą, napotkałem artykuł o franchisingu. Coś zaskoczyło. Internet, wyszukiwarka - i proszę – w katalogu firma Dobre Dla Domu, czyli moja przyszłość.
 

Rok 2006. Grudzień. Zbliżała się sesja, ale mnie to nie zajmowało. Szkoła, nauka nigdy nie były dla mnie najważniejsze; wręcz przeciwnie- często schodziły na odległy plan. Ważniejsza była aktywność, działanie, zbieranie doświadczeń.

Mój ojciec zakupił kiedyś, okazyjnie, budynek po starej garbarni. Duży, w dobrym punkcie – to fakt, ale i zniszczony. Często o nim rozmawialiśmy i uznaliśmy, że nie można dłużej czekać. Trzeba rozpocząć remont i zrobić tam „cokolwiek”, by budynek zaczął na siebie zarabiać i zwróciły się koszty remontu. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o własnym biznesie, jeszcze nie o franchisingu. Rozpoczął się remont - dość mozolny. Budynek był w opłakanym stanie. Okna, elewacja, prąd, wykończenia. Zacząłem się powoli tym interesować (bardziej niż uczelnią), uczestniczyć w tym przedsięwzięciu razem z ojcem, choć po drodze były też imprezy, sport, wyjazdy. Beztroska. Pewnego dnia, czytając chyba Rzeczpospolitą, napotkałem artykuł o franchisingu. Coś zaskoczyło. Internet, wyszukiwarka - i proszę - DDD Dobre Dla Domu. Już kiedyś myślałem o tym, by mieć sklep z panelami i drzwiami, ale nie miałem jakiegoś innowacyjnego pomysłu. Wolałem przyłączyć się do znanej marki. Ojciec miał firmę stolarską, która już nie prosperowała tak dobrze. Pomyślałem zatem, że ta wiedza (mała, ale zawsze coś) z zakresu stolarki przyda mi się.

Przedstawiłem pomysł rodzicom – wiadomo - własnych środków nie miałem. Uznaliśmy, że to dobry pomysł. Usłyszałem: Pomożemy ci, ale Ty będziesz to prowadził. Ojciec niebawem idzie na emeryturę. Zgodziłem się. Nie myślałem wtedy o tym, w jaki sposób ta decyzja wpłynie na moje studenckie życie. Byłem nakręcony pomysłem. Rozpocząłem negocjacje z franczyzodawcą. Przejrzałem warunki umowy. Ktoś z DDD przyjechał, zatwierdził lokal, miasto. Pomysł zaczął nabierać realnego wymiaru. Potem dokładne przeanalizowanie warunków umowy, zabezpieczeń, weksli i jej podpisanie-dla mnie najtrudniejszy moment. Poczułem wtedy odpowiedzialność, zobaczyłem realne kwoty (ok. 50 tys wkładu własnego) i realne podpisy. Wówczas też poczułem obawy, strach: Czy się uda? Franczyzodawca oferował oczywiście know how, ostateczne wykończenie wnętrz-zgodnie z wizją punktów sieciowych, szkolenia, kampanię reklamową, doradztwo. Nie pozostałem więc z tym sam, choć nie można też liczyć na to, że szkoleń jest na tyle dużo, by uniknąć błędów. Obsługa programu sprzedażowego na komputerze - to kwestia wprawy, ale na przykład w zakresie technicznych, praktycznych wiadomości uzyskałem stanowczo za mało informacji - uczyłem i uczę się sam. Tradycyjnie - na własnych błędach. Wiadomo, że powinienem korzystać z doświadczeń franczyzodawcy. Tak też było po części, ale trzeba liczyć się z tym, że wiedza z zakresu prowadzenia działalności gospodarczej, struktury paneli czy montażu drzwi była dla mnie zagadką. Odkrywałem ją z różnymi skutkami.

Stało się - dzień otwarcia. Najmilsze zaskoczenie: duża liczba pierwszych klientów i satysfakcja, że jeszcze rok temu stała tu ruina, a teraz- ładne, ciekawe, wnętrze. W międzyczasie zawaliłem rok studiów. Powód: brak czasu, czasami chęci, rozkojarzenie. Mógłbym tak wyliczać i pewnie nie uzyskałbym jednoznacznej odpowiedzi. Rozpocząłem kolejny etap w życiu. Moi rówieśnicy w większości mieli inne problemy. Ja próbowałem pogodzić dni spędzone w sklepie, czasami wieczory - z dziennym trybem studiowania. Nie udało się - musiałem złożyć pismo z prośbą o przeniesienie na zaoczne. A interes zaczął powoli prosperować i to dawało mi siłę. Każdy dzień przynosił coś nowego. Chciałem się uczyć wszystkiego, co uznałem za istotne dla rozwoju mojej firmy. Jednak najtrudniejsze było wyrobienie w sobie kilku nawyków, których nie posiadałem: wczesne wstawanie, obowiązkowość - nadal mam z tym problemy. Zawsze miałem problemy z zapamiętywaniem obowiązków - teraz muszę to ćwiczyć.

Jestem też odpowiedzialny za pracowników, firmę. Wcześniej byłem odpowiedzialny za swojego żółwia, auto zastavę i kolażówkę. Oczywiście bez pomocy rodziców to wszystko nie ruszyłoby. Mama - to pomoc w księgowości, tata - ogólne rady przedsiębiorcy. Nie dałbym też rady bez pomocy franczyzodawcy: gdybym musiał sam pozyskiwać dostawców - w pewnych przypadkach byłoby to nieosiągalne, także pomoc w kampaniach reklamowych jest istotna. Musiałem także liczyć się z ograniczeniami ze strony sieci: kontrole magazynu, programu sprzedażowego itd. Często wypadały kiepsko. Robiłem, robiliśmy dużo błędów; jednak mam nadzieję, że będzie coraz lepiej. Jeśli miałbym zrobić podsumowanie dotyczące własnego biznesu, na liście minusów umieściłbym: brak czasu na sport i rozrywki, które wcześniej stanowiły istotną część mojego dnia; czasami brak snu, gorsze dni w sprzedaży - myślałem, że będę zarabiać więcej ale nie jest tak źle; dziwni, czasami niemili klienci; brak czasu na życie rodzinne i prywatne, w ogóle - zmiana trybu życia z beztroskiego na obowiązkowy. Plusy: poczucie, że jest się „na swoim”- bezcenne, nawet jeśli jest to franchising; zyski - nawet te drobne, stali klienci.

Nawet, jeśli wstaję wcześnie rano (załadunek montażystów), nawet jeśli jestem trochę niewyspany i na uczelni nie idzie mi tak, jak powinno - otwieram drzwi sklepu, wyłączam alarm, wchodzę z pracownikami i myślę: Jestem u siebie.

Obecnie myślę o kolejnym biznesie. Jadę na wycieczkę do fabryki paneli. Gdyby ktoś powiedział mi dwa lata wcześniej, że tam pojadę - wyśmiałbym go. A teraz mam 24 lata, własną firmę, rozwijam się. Czasami nie potrafię zapanować nad nadmiarem obowiązków, ale jakoś ciągnę do przodu. Dużo trudności za mną i przede mną ale gdybym miał cofnąć czas - zrobiłbym to samo. Franchising to dobry wybór, dla tych, którzy chcą mieć coś własnego przy wsparciu franczyzodawcy.

Grzegorz Słomowicz, Gniezno
tekst nadesłany na konkurs "Mój Franchising"


Agnieszka Turska